W podziemnym kręgu „Breaking Bad”

Amerykańscy krytycy już zdążyli okrzyknąć Breaking Bad jedynym dramatem telewizyjnym, który złamał cichą umowę o postawieniu w centrum statycznego bohatera i dał mu możliwość ewoluowania wraz z biegiem akcji. To zmieniło sytuację i do rąk dostaliśmy film rozciągnięty na pięć sezonów. Finał ukochanego przez wielu serialu ugruntowuje tylko to, co wiedzieliśmy wcześniej!

Breaking Bad oglądałem od momentu, w którym zaczął się pierwszy sezon i kiedy tylko zauważyłem, że scenariusz znacznie odbiega od wielu innych produkcji, wypuściłem czułki. Koncept, który daje okazję spauperyzowanemu, choć ambitnemu nauczycielowi chemii przerzucić się na gotowanie metaamfetaminy z przygłupim, ale wrażliwym nastolatkiem jest sam w sobie na tyle niezwykły, że natychmiast przyciągnął wielu nieortodoksyjnych widzów.

Jak się okazało już po pierwszym sezonie, który wystartował w styczniu 2008, przyciągnął on znacznie więcej – obejrzało go wtedy 1,2 mln widzów. Nie był to jednak rating nawet na tyle wysoki, żeby zainteresować Nielsena, który dawał wyższe notowania Mad Men, Grey’s Anatomy i innym szybkim biegaczom. I mimo że Rodzina Soprano wystartowała z niemal podwójnym ratingiem (2,2 mln), żeby skończyć na 9,4 mln, Breaking Bad to pionier nowej generacji i od klasyka odróżnia go niemal wszystko.

Serial został osadzony w niewinnej scenerii południa USA, gdzie producenci zaglądają raczej rzadko, woląc zostawać przy kliszach: Los Angeles lub Nowym Jorku. Bohaterem nie jest też ponownie przedstawiciel wyższej klasy średniej: prawnik, doktor, psycholog lub gangster – a piszę to z przekory – ale ledwo wiążący koniec z końcem nauczyciel chemii, który choćby nie wiadomo jak genialny, nie nawiązuje żadnego dialogu ze społeczeństwem sukcesu!

ken_taylor_breaking_bad
Plakat autorstwa Kena Taylora

Vince Gilligan pokazał jednak w ciągu pięciu sezonów, że nawet płotka może stać się rekinem i że serial niekoniecznie musi się skupiać na wydarzeniach, w które wplątuje się główny bohater. Może je przecież obierać jedynie za punkt wyjścia, za kanwę, za kontekst, dzięki któremu da się odsłonić rutynę codziennego trudu, tak istotną przy odmalowywaniu wiarygodnego bohatera. W tym Gilligan jest wielkim dłużnikiem autorskiego kina gangsterskiego lat ’70, a także mistrzów portretowania prozy życia tj. John Cassavetes.

Nieraz byliśmy świadkami zręcznych hołdów w Breaking Bad dla filmów w stylu Człowieka z blizną, Ojca chrzestnego czy Pulp Fiction, choć Vince w swojej liście ulubionych filmów raczej podaje Fargo, Nieugiętego Luke’a czy Skarb Sierra Madre. Faktycznie, serial w zmyślny sposób kontynuował długą tradycję filmową mrugania okiem do innych filmowców i kinomaniaków, odpaloną prawdopodobnie przez włoskich reżyserów wraz ze spaghetti westernami.

Wystarczająco zbieżnie, Breaking Bad nazwano w ostatnim roku postmodernistycznym westernem, choć ten skończył się tak naprawdę wraz z latami ’70 i serial należałoby raczej nazwać dramatem-hybrydą zakotowiczonym jedną nogą w westernie. Ale Leone kłania się w dużej ilości ujęć (fanatycy gatunku bez problemu je wypatrzą), gdyż wszyscy reżyserzy zatrudnieni przy kręceniu Breaking Bad zostali zmuszeni do obejrzenia Pewnego razu na Dzikim Zachodzie przez Gilligana.

breaking_bad_leone_style
„Breaking Bad” / Ujęcie a là Leone

Oczywiście, amerykańskie kino gangsterskie lat ’70 nigdy nie byłoby w stanie sportretować takiej erupcji brutalności, gdyby nie Sergio Leone, Sergio Corbucci i Lucio Fulci. Dzika banda Peckinpaha jest prawdopodobnie pierwszym westernem, który odkrył Dziki Zachód dzięki włoskim okularom założonym na amerykańskie oczy. A stąd wzięła się niemal cała tradycja hołdowania wybranymi scenami swoim ulubionym reżyserom lub aktorom – specyficzna sztuka wizualnego dialogu.

Breaking Bad idealnie wpisuje się w ten nurt, a jednocześnie oferuje coś bardzo ważnego podłączonemu pokoleniu, które do świata podłącza się dzięki sieci i dragom. Nie da się zresztą ominąć tematu dragów przy Breaking Bad, bo wokół nich wszystko się kręci. Są one tak mocno wpisane w strukturę dramatyczną serialu, jak heroina w prozę Williama S. Burroughsa. Założę się zesztą, że Stary Byk Lee bawiłby się doskonale oglądając perypetie Walta i Jesse’go.

Nie zapominajmy, że dragi to niezwykle ważna metafora. Wypalony ćpun bez połowy szczęki to kostucha współczesnego, rozpadającego się społeczeństwa, przypominająca że każdego z nas może czekać upadek. A narkotykowy lord pokazuje w codziennych wiadomościach, że mit sukcesu zbudowanego własną ręką jest wciąż żywy, jeśli tylko przestaniemy się martwić instytucją państwa i łatwymi do ominięcia normami prawnymi… które są powodem istnienia czarnego rynku i wojen sił, które zdecydowały się na przejęcie nad nim pełnej kontroli.

Ostatecznie, bardzo-klasycznie-tragiczną strukturę Breaking Bad można czytać jako oskarżenie wobec społeczeństwa, które marginalizuje jednostki nie chcące się przystosować do powszechnych wzorców. Z innej strony pokazuje, jak łatwo jest oszukiwać urzędników przy pewnym stopniu inteligencji i sporych możliwościach logistycznych. A na innym poziomie, jak złudny jest mit kariery i na co stać zdesperowaną jednostkę, która nie przebiera w środkach.

I… choćby nie wiem jak bardzo starać się zaszufladkować decyzje Walta, ich charakter pozostaje złożony, znajduje się poza chrześcijańskim dualizmem, w domenie pogańskich dramatów o kozłach i nieugiętej sile losu. Należy on bardziej do posępnej wizji losu ludzkiego wg Orsona Wellesa czy skomplikowanej sieci wdruków Francisa Forda Coppoli. W duszę Walta możemy zaglądać tylko dlatego, iż jest ona niemożliwa do ostatecznego zdefiniowania – jak my wszyscy. Porażki Walta są konsekwencją naszych własnych norm, a jego sukcesy naszymi własnymi marzeniami.

heisenberg_breaking_bad
Heisenberg…

Jak w indoeuropejskich mitach, jak w najbardziej pamiętnych westernach, które dla Amerykanów pełnią rolę mitu (Monte Hellman stwierdził nawet, że to najbliższa rzecz jaką Amerykanie mają do greckiej tragedii, a jeśli nie wierzycie, to czas się zabrać za W poszukiwaniu zemsty), jak w Tao-Te-Ching, cienka jest granica oddzielająca proste od krzywego i właśnie taki przekaz dostajemy w ostatniej scenie ostatniego odcinka serialu, który właśnie obejrzałeś lub który właśnie zamierzasz obejrzeć!

Conradino Beb

11 komentarzy

  1. Zasadniczo nie oglądam seriali ( może błąd, ale wali mnie to ) . ;Breaking Bad’ też nie widziałem, ale zamierzam to rychło uczynic – osoby , którym ufam w tym względzie rekomendują mi to z takim entuzjazmem, ze cieżko zignorowac. Jeszcze parę zaplanowanych filmowych zaległosci i odbijam z ‚BB’.

    Polubienie

  2. No widzisz to kawal czasu zmarnowales 😉
    A tak na powaznie, to „Breaking Bad” jest arcydzielem dramatow telewizyjnych przebijajacych miejscami „Rodzine Soprano”, „Mad Men” i wiele innych!

    Polubienie

    1. Miejscami. Bo w rodzinie Soprano nie było elementów mak gajwera, nie czuło się jednak tego ‚zamerkanizowania’.

      Fakt faktem, serial typu must-see nawet dla nie-serialowiczów, do których sam się niejako zaliczam.

      Polubienie

      1. Wiesz, trudno żeby amerykański serial nie był zamerykanizowany, ale chyba wiem o co ci chodzi. „Rodzina Soprano” to była mini-saga włoskiej diaspory 3. i 4. pokolenia czerpiaca wiele z etnicznego kina Scorsese czy Coppoli.

        „Breaking Bad” to zaś opowieść o ludziach gnusniejacych w zapomnianym kącie Nowego Meksyku, którzy reprezentują mało ciekawa „middle America”, a mimo wszystko Gilligan zrobił z tego arcydzieło!

        Polubienie

  3. Słyszałem wiele dobrego o tym serialu i trochę żałuję, że nie oglądałem od początku, ale w 2008 oglądałem regularnie 2 seriale („24” i „Dexter”) i na więcej nie miałem ochoty. Teraz jednak po koszmarnym finale „Dextera” mam ochotę na jakiś naprawdę dobry serial, więc wkrótce zamierzam zabrać się za „Breaking Bad”. Dodam jeszcze, że nie oglądałem „Rodziny Soprano”, odpadłem już po obejrzeniu odcinka pilotowego. Wspomnianych w recenzji „Mad Men” i „Grey’s Anatomy” też nie widziałem, ogólnie to bardzo mało seriali oglądam.

    Polubienie

  4. Jak dla mnie ten serial jest/byl zbyt nudny… Na wielu odcinkach ziewalem, bo bylem pewny jak dalej potoczy sie akcja i fabula. Aktorsko srednio – np. Skyler po prostu robijala cale dania glowne w wielu odcinkach. Mnostwo, ale to mnostwo niescislosci, brakow formalnych, przeklaman (nawet z dziedziny produkcji metamfetaminy). Daleko mu do arcydziel – The Wire oraz Deadwood. Takie dla licealistow lub i studentow (podobnie jak Pink Floyd z lat 70). Jesli masz wiecej lat to czas zrobic krok w przod i siegnac po bardziej ambitne produkcje. Ja nie bede do tego serialu powracal, bo w ta historie jednak nie wierze!

    Polubienie

    1. Kazdy propsuje to co chce…

      A odnoszac sie do zarzutow, to przeklamania w dziedzinie produkcji fety nalezaloby chyba zakwalifikowac do tresciowych, a nie formalnych 🙂 Tak, sa i co z tego? Wytaczanie takich argumentow troche mi przypomina zarzuty wobec filmow kung fu, ze sa nierealistyczne, bo koles dostaje 150 ciosow i wciaz stoi na nogach. To jest konwencja, rzeczywistosc sui generis i tylko arystotelik moze oczekiwac, ze wszystko bedzie zgodne z regulami zycia codziennego.

      Dodam, ze na produkcji fety sie nie znam, naprawde, wiec ciezko mi sie wypowiedziec. Ani „The Wire”, ani „Deadwood” nie ogladalem, wiec ciezko mi sie odniesc, ale slyszalem opinie dokladnie przeciwne, wiec wracamy znowu do puktu wyjscia – albo sie komus podoba, albo nie!

      Co do aktorstwa, to nie moge sie z toba zgodzic, bo Cranston to najwieksze odkrycie telewizyjne ostatnich lat, obsadzono go w „Drive”, gdzie tez pokazal klase. A Anna White rewelacyjnie zagrala Skyler, a ze jej postac jest z dupy, to inna sprawa, ale to zabieg celowy – stworzenie dziwki, ktora kochasz nienawidzic.

      I daruj sobie te pretensjonalne porownania do Pink Floyd i jedynej slusznej sciezki naprzod, bo sa slabe…

      Polubienie

      1. Jesli lubisz filmy kung-fu, to pewnie jestes w stanie zniesc brak realizmu, ale tez do pewnych granic, lub jak jestes odpowiednio upalony. Poza tym to tylko poltorej godziny, a nie kilka sezonow (z kaprawym trickiem przerwy polrocznej, w ostaniej odslonie). Feta – myslisz amfetamina? Oni w BB produkuja metamfetamine (ogromna roznica), wiec jak juz co to ‚meta’. Koniecznie zobacz The Wire i sam sie przekonasz, kto ma w tym temacie racje – odnoszac sie do roznych opinii, bo ja nie spotkalem sie z inteligentnym czlowiekiem, ktoremu nie podobalby sie ten serial (The Wire). Aktorsko jest to (BB), slabe, przewidywalne i bede przy tym tkwil. A juz placzliwa postac, z ‚smiesznym’, niepasujacym wokalem Jasseego, tez mnie rozsmieszala straszliwie (tak – bo i plakac i smiac sie chcialo). A gdzie dostrzegasz pretensjonalnosc, w porownywaniu poziomow artystycznych i wkladu w produkcje sitcomowe? Przeciez to prawda znana nie od dzis ;> Tak jak napisalem – nie wierze w ta bajke i odradzam ogladania!

        Polubienie

      2. Ja BB nie widziałem, ale przewidywalność można też zarzucić wspomnianemu przez Ciebie „Deadwood”, który zaliczyłeś do arcydzieł. Od początku wiadomo, że w Deadwood wybuchnie epidemia ospy, Dziki Bill Hickok zostanie zastrzelony przy pokerze, a Seth Bullock zostanie szeryfem. Bo ten serial powstał na faktach.
        Co do produkcji metamfetaminy to jak przypuszczam przekłamania są celowe, bo przecież twórcy nie chcą, aby fani serialu poszli w ślady głównego bohatera 😉

        Polubienie

  5. W jednych serialach liczy się realizm (np. „Deadwood”), inne oferują zaskakujące zwroty akcji (jak „24”), w innych zaś są cycki i krew (np. „Spartakus”). Krok naprzód to sięgnięcie po różne gatunki i konwencje, a nie dzielenie filmów na realistyczne/nierealistyczne 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.