Planet Terror (2007)

Reżyserów odpowiedzialnych za nagły wzrost zainteresowania eksploatacyjną formą we współczesnym kinie rozrywkowym jest tylko dwóch, a są nimi oczywiście Quentin Tarantino i Robert Rodriguez. Nigdy nie ukrywali, że są zagorzałymi fanami kina o „dupach i giwerach” (tits & ass), które święciło swoje triumfy w latach ’70 za sprawą takich legendarnych wytwórni, jak New World Pictures, a udowadniali to także wiele razy w swoich dziełach! O ile obserwowaliśmy dokładnie drogę Tarantino do bycia najpopularniejszym reżyserem na Ziemi od momentu sukcesu Pulp Fiction, z pola widzenia umknął nam na pewien czas Robert Rodriguez, który w swojej twórczości całkowicie pominął romans z kinem autorskim realizując się za to w czystym kinie gatunkowym z dużą domieszką pastiszu – QT towarzyszył mu jednak przez cały ten czas jako aktor, scenarzysta lub po prostu ziom.

W 2006 nastąpił jednak przełom – chłopcy porobili się na domowym seansie filmowym, po czym postanowili wyprodukować i wyreżyserować coś wspólnie, zainspirowani klasycznym kinem drive-inowym. Tak zrodził się projekt Grindhouse, który miał wprowadzić z powrotem na ekrany beczkę żywych trupów, motocyklistów, pół-nagich lasek, maniakalnych zabójców, psychopatów i krwi na hektolitry. Nie mogę się oprzeć, by powiedzieć: „Co za wyjebany pomysł!” Grindhouse stał się realizacją snu o przywróceniu do łaski całej naiwności kina eksploatacji i kina gatunkowego z liberalnych lat ’60 i ’70, a Planet Terror stał się w efekcie lepszą połówką projektu. Pełen odniesień i mrugnięć okiem do takich legendarnych produkcji, jak: Świt żywych trupów, Zombie, Zombie Holocaust, Święto krwi, Piję Twoją krew czy Mad Max III, jest w mojej opinii fantastycznym filmem, który nie tylko ogląda się z uśmiechem na twarzy, ale do którego wraca się wielokrotnie.

Osobiście bawiłem się doskonale od początku do końca oglądając pełną wersję filmu Rodrigueza. Czego bowiem można tu nie lubić? Pokręconych charakterów tj. striptizerka Cherry z karabinem maszynowym zamiast nogi? Bruce’a Willisa, który w oczywisty sposób parodiuje własny styl gry aktorskiej? Właściciela teksaskiej speluny, który cały swój czas poświęca na wynalezienie idealnego barbecue? Hord toksycznych zombich, wyjadających mózgi na kilogramy? Szalonych bliźniaczek (granych przez kuzynki reżysera)? Ciężko mi w zasadzie znaleźć współczesną produkcję, która byłaby w takim samym stopniu wodą na młyn dla zagorzałego fana kina drive-inowego!

Oczywiście Planet Terror nie posiada tej samej magii niskiego budżetu, co klasyczne amerykańskie produkcje i ogląda się go pomimo wszystko, jak blockbuster… tyle, że film ten nigdy nie zrobił kasowej furory w parze z Death Proof  na miarę Transformers pozostając ostatecznie rodzajem fantazji dwóch szaleńców. Powód słabego przyjęcia tego double feature jest dla mnie bardzo prosty. Planet Terror nie jest kolejnym nudnym, jak flaki z olejem, klonem klonu pisanym tylko i wyłącznie z myślą o ograniczonym mentalnie, nastoletnim rynku, ale powrotem eksploatacji samej w sobie, która została przerobiona przez świder fantazji obydwóch reżyserów dla czystej zabawy. Forma ta okazała się być swoim własnym strażnikiem i przemówiła tylko do publiki, która była w stanie odczytać filmowe odniesienia i miała wyrobiony gust. Przede wszystkim jednak, tego filmu nie da się oglądać bez poczucia humoru, gdyż bez niego daleko się nie zajedzie… ale to nie wszystko.

Ta krwawa łaźnia to także świetne zdjęcia, scenografia, „budżetowe” efekty specjalne oraz niepowtarzalne charaktery – wszystkie te elementy zostały dokładnie przemyślane i tworzą nierozdzielną całość-jakość. Planet Terror oferuje zabawę, jaką naprawdę trudno dziś znaleźć w kinie. Ciężko wytrzymać widząc Tarantino wcielającego się w swoją epizodyczną rolę zmutowanego żołnierza, w jednej ze scen odwiedzającego kabinę, w której z telewizora leci sobie trailer kultowego Women In Cages (choć osobiście preferuję dwie pozostałe części trylogii WIP) ze swoim słynnym sloganem reklamowym: Soft flesh for hard cash. Tego typu momenty czynią z obrazu idealną parodię, a jednocześnie są hołdem dla dzisiaj niemal już zapomnianych, niskobudżetowych straszydeł (które niestety nigdy nie były wyświetlane w Polsce).

Z tego właśnie powodu Planet Terror dałbym jako idealny przykład współczesnej neoeksploatacji, która redefiniując antyczne schematy kina klasy B idealnie wypośrodkowuje zamierzoną stylizację z parodią; żądzę wyreżyserowania tego, co samemu lubi się oglądać przy zachowaniu indywidualnego charakteru swojej własnej twórczości (mógłbym dać przykład innych filmów z tej samej działki, którym nie udało się złapać tej delikatnej równowagi). Zaledwie po kilku scenach wyraźnie odczuwa się, że Rodriguez włożył sporo serca w ten film, a jednocześnie dostarczył produkt, który wielu fanów po cichu chciało zobaczyć. Jeśli nie podobała ci się jednak ta piękna rzeźnia, powinieneś zostać przy Transformers.

Conradino Beb

 

Oryginalny tytuł: Planet Terror
Produkcja: USA, 2007
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4,5/5

5 komentarzy

  1. Ja również lubię ten film, bawiłem się na nim świetnie, znacznie lepiej niż na „Death Proof”. Sporo tu zniewalających, fenomenalnych pomysłów i po mistrzowsku nakręconych scen. Marley Shelton ze strzykawkami, Rose McGowan strzelająca z nogi, Josh Brolin demoniczny jak nigdy wcześniej i później – film momentami obrzydliwy, ale mimo tego powoduje uśmiech na twarzy. Znakomite kino, które powinno zainspirować stworzenie całej serii firmowanej hasłem „Grindhouse”, ale niestety taką pierwszorzędną eksploatacyjną zabawę widać jedynie u Rodrigueza i Tarantino.

    Polubienie

  2. Zgadzam sie absolutnie, „Death Proof” byl niewypalem, opartym na kilku zabawnych charakterach, ale bez konkretnej mysli przewodniej. W tym double feature tylko Rodriguez wyszedl obronna reka…

    Polubienie

  3. Mnie przede wszystkim uderzył niespotykana malarskośc tego filmu. Mieszanie brudnych kolorów z wypunktowaną czerwienią w scenach nocnych pod jadłodajnią jeffa Fahey’a – coś niesamowitego. Albo operowanie czystym, acz nasyconym kolorem w scenach szpitalnych – takich błękitów, żółci , bieli i czerwieni ( wyciskanie gluta z ryja to spełnione marzenie o odcieniu czerwonego! ) – sam Hockney by się nie powstydził.

    Polubienie

  4. Tam się nie zapuszczam. Tylko czasami, żeby rzucic okiem na listy ,, must see” nielicznych sensownych użytkowników ( Kangur, Jimmy ) i coś stamtąd obadac.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.